Grzegorz Słowik

   Sobota

Pomyślałem, że Święta mogą być dzisiaj

że w sobotę, w środę i poniedziałek,

w marcu lipcu i październiku może

Najwyższy się narodził.

Może gdzieś nie zdążył odkupić

win naszych codziennych,

bo głodny płakał właśnie i zapomniał

tak po ludzku.

Może bolała go głowa

a może za dużo sprzątania i prasowania.

Może

łkał ze złości, smutku lub

radości mu za wiele.

Może bał się szkoły,

pobrania krwi,

a może odbicia w lustrze.

Może On zadzwoni,

pojutrze.

 


 

          Koszmar w bibliotece

 

I znów nie zapukałem, i „dzień dobry” mi ugrzęzło gdzieś pomiędzy domknięciem drzwi a przełknięciem śliny… Biblioteka. Tym razem moich nozdrzy nie zaatakował wonią starego, książkowego papieru ani Kafka, ani Prus, ani nawet Dostojewski się nie odważył. Żadnego procesu, żadnych lalek, żadnej zbrodni, a tym bardziej kary. Nie tym razem.

Zaciągnęła mnie tutaj każda moja stęskniona komórka, każda krwinka, każdy paznokieć i ta każda, wygłodzona pauza pomiędzy wdechem i wydechem. Nie musiałem odwracać się w Jej stronę, a wiedziałem, że jest tam, pod oknem, przy komputerze na moim ulubionym miejscu. Czułem Jej obecność tak, jak czuje się sen zstępujący na zmęczone powieki. Owładnięcie.

Wymamrotałem bibliotekarce życzenie śnione snem wariata i po chwili w dłoni trzymałem chyba książkę jakąś – nędzną dla mnie zasadniczo w obliczu szaleństwa obecnego tuż za mną, na wyciągnięcie ręki. Nie wiem już teraz, w jaki sposób udało mi się odwrócić… nie wiem, jak zmusiłem nogi i ręce do posłuszeństwa, jak bezczelnie i zwyczajnie usiadłem. Obok Niej.

Mimo oczu zwróconych na monitor, mimo dłoni na klawiaturze, niczego już nie widziałem, nie pisałem, nie byłem. Powolutku z pojedynczych i poszarpanych przez Nią liter panicznie i nieudolnie jakąś myśl starałem się pozszywać, złapać się choć wspomnień zachłyśniętych chwilą. Sobą ośmieszyła wrzesień, by we mnie z października nic już nie pozostawić. Przepadłem.

Dni mi zabrała, a noce sam Jej oddałem bez żalu, bo przy księżycu tylko łzy natrętnie dopominały się słowa lub gestu. Okradała mnie z każdej atomowej sekundy, a ja chciałem, żeby zabierała lata. Zawsze przechodziła korytarzem z kimś innym, dla całego świata była, tylko jakby dla mnie w tym świecie miejsca nie starczało. Może za jasno było, albo i za ciemno…

Teraz jest tuż obok – milę od mojego ramienia. Radosna, pachnąca, pełna apetytu i pożar wywołująca w trzewiach. Nie jestem godzien patrzeć wprost na nią, nie zniósłbym świadomości niezaspokojenia!

 

Niech więc sprośnie leży sama na tej białej tacce, tu w bibliotece.  Ruska pieroga pozbawiona nadzienia…